Randkowe ego – jak nie pomylić potrzeby bycia chcianym z potrzebą miłości

W świecie, w którym atencja stała się walutą, a dopamina z lajków i dopasowań potrafi uzależniać niczym narkotyk, coraz trudniej odróżnić prawdziwe pragnienie bliskości od zwykłego głodu potwierdzenia własnej atrakcyjności. Jak rozpoznać, czy szukamy miłości, czy tylko dowodów, że wciąż jesteśmy pożądani? I dlaczego tak łatwo oszukać samych siebie, wierząc, że gonimy za uczuciem, gdy w rzeczywistości karmimy jedynie własne ego?
Większość z nas przynajmniej raz wpadła w tę pułapkę – przekonana, że jest zakochana, podczas gdy w głębi duszy pragnęła jedynie poczuć się ważna. To subtelna, ale kluczowa różnica. Miłość to spotkanie dwóch światów, wzajemne odkrywanie się, gotowość do dawania i przyjmowania. Tymczasem potrzeba bycia chcianym często skupia się wyłącznie na nas – na tym, jak ktoś na nas patrzy, jak nas pożąda, jak nas wybiera. To nie jest miłość. To spektakl, w którym druga osoba jest tylko lustrem, odbijającym nasze pragnienie bycia zauważonym.
Dlaczego tak łatwo pomylić te dwa stany? Bo oba wiążą się z intensywnymi emocjami. Zauroczenie, flirt, początkowa faza związku – wszystko to potrafi wywołać podobne pobudzenie jak uczucie bycia pożądanym. Różnica ujawnia się dopiero z czasem. Gdy pierwsza euforia opada, okazuje się, że nie tyle zależy nam na tej konkretnej osobie, ile na tym, jak się przy niej czujemy. Jeśli nasza „miłość” znika, gdy tylko przestajemy być adorowani, to znak, że tak naprawdę nigdy nie chodziło o partnera, tylko o to, co on nam dawał – wzmocnienie ego.
Współczesne randkowanie, pełne szybkich dopasowań i jeszcze szybszych rozczarowań, tylko pogłębia ten problem. Kiedy mamy nieograniczony dostęp do potencjalnych kandydatów na partnerów, łatwo wpaść w pułapkę ciągłego polowania na kolejne dowody własnej atrakcyjności. Każde nowe dopasowanie, każda wiadomość, każde spojrzenie pełne zainteresowania staje się kolejną dawką potwierdzenia: „Jestem wart uwagi”. Problem w tym, że to nigdy nie wystarcza. Im więcej takich chwil, tym silniejszy głód następnych. W ten sposób zamiast budować relacje, kręcimy się w błędnym kole poszukiwania zewnętrznej walidacji.
Jak odróżnić jedno od drugiego? Przede wszystkim trzeba zadać sobie pytanie: „Czego naprawdę szukam?”. Czy tęsknię za głębokim połączeniem, za kimś, kogo naprawdę chcę poznać i z kim chcę dzielić życie? Czy może po prostu lubię uczucie, że ktoś mnie pragnie? Prawdziwa miłość nie znika, gdy kończy się etap uwielbienia. Przeciwnie – dojrzewa, nawet gdy pierwszy zachwyt minie. Tymczasem potrzeba bycia chcianym często gasnie w momencie, gdy zdobyliśmy już czyjąś uwagę i nie ma już czego „zdobywać”.
Inną wskazówką jest to, jak reagujemy na brak zainteresowania. Jeśli czyjaś obojętność lub odrzucenie wywołuje w nas przede wszystkim zranione ego („Jak on/ona mogła mnie nie wybrać?”), a nie autentyczny smutek z powodu utraty bliskości, to znak, że nasze zaangażowanie było powierzchowne. Prawdziwa miłość boli, bo tracimy kogoś ważnego – nie dlatego, że ktoś podważył naszą atrakcyjność.
Niebezpieczeństwo polega na tym, że można przez lata żyć w iluzji, że szuka się miłości, podczas gdy w rzeczywistości karmi się tylko własne ego. To prowadzi do serii płytkich relacji, w których nigdy nie jesteśmy naprawdę zadowoleni, bo żadna z nich nie zaspokaja naszej prawdziwej potrzeby – bycia widzianym i docenionym. Tymczasem miłość wymaga czegoś zupełnie innego: wyjścia poza siebie, otwarcia na drugiego człowieka, akceptacji jego niedoskonałości, a nie tylko podziwiania tego, jak nas postrzega.
Co zrobić, jeśli odkryjemy, że nasze „randkowe ego” przejęło kontrolę? Przede wszystkim warto na chwilę zatrzymać się w pogoni za kolejnymi dopasowaniami i zadać sobie pytanie: „Dlaczego tak bardzo potrzebuję, aby ktoś mnie chciał?”. Czy to niska samoocena? Strach przed samotnością? A może próba zapełnienia pustki, która tak naprawdę wymaga uzdrowienia w inny sposób? Dopóki nie zrozumiemy swoich motywacji, będziemy skazani na powtarzanie tych samych schematów.
Prawdziwa miłość rodzi się wtedy, gdy przestajemy traktować innych jako źródło potwierdzenia własnej wartości. Gdy jesteśmy gotowi kochać nie tylko za to, co druga osoba nam daje, ale za to, kim jest. I gdy wreszcie rozpoznamy, że bycie kochanym to nie to samo, co bycie podziwianym – że prawdziwa bliskość wymaga czegoś więcej niż tylko wzajemnego pożądania. Wymaga obecności, wrażliwości i gotowości, by czasem postawić drugą osobę na pierwszym miejscu – nawet jeśli to oznacza, że nasze ego przez chwilę nie dostanie tego, czego chce.
W końcu najważniejsze pytanie nie brzmi: „Czy on/ona mnie chce?”, ale: „Czy ja naprawdę go/ją chcę?”. Bo tylko wtedy, gdy przestaniemy gonić za potwierdzeniem własnej wartości w oczach innych, możemy odnaleźć coś znacznie trwalszego – miłość, która nie karmi się iluzjami, ale rośnie w prawdzie.